sobota, 29 czerwca 2013

Kolejny weekend - kolejna wyprawa. Tym razem za cel wzięliśmy sobie Mangalore - dość duże miasto odległe o godzinę drogi autobusem od Manipalu. Większość z naszej grupy lądowała na tamtejszym lotnisku, a dziś postanowiliśmy zobaczyć jak wygląda centrum miasta.
Po drodze planowaliśmy zatrzymać się na lunch na jednej nieznanych nam jeszcze plaż, ale nie potrafiliśmy się dogadać z miejscowymi jak tam dojechać, więc udaliśmy się na znaną nam już plażę w Malpe. Pogoda nam dziś sprzyjała, także poniżej kolejne widoki:


Dwaj kierownicy wycieczki:


Biały mężczyzna był jak dotąd niezłą atrakcja dla miejscowych. Kilka dni temu przyjechali kolejni praktykanci, więc teraz miejscowi wpadają niemalże w zachwyt widząc w jednym miejscu większą ilość białych. Jeżeli natomiast uda im się napotkać dziewczynę z jasnymi włosami to już w ogóle dziki szał - "foto, foto" co pięć minut:


Podczas gdy część naszej grupy była pochłonięta robieniem sobie zdjęć na tle morza, zapominając przy okazji, że fale czasem są nieco większe i mogą zmoczyć stopy (w jednym przypadku stopy odziane w trampki):

To reszta chowała się przed słońcem, bądź odpoczywała:


Najciekawszym wydarzeniem był jednak dzisiejszy lunch. Mianowicie postanowiłem, że oprócz standardowego "chicken fried rice" zamówię sobie kawę, w ramach otrzeźwienia umysłu. Okazało się, że w porze lunchu nie można zamówić kawy. Wszystkie napoje i alkohole wymienione w karcie były dostępne, oprócz kawy i herbaty, bo "to jest czas lunchu, kawę można zamawiać po 17.00". Usilnie prosiłem kelnera, żeby mi wytłumaczył co jest tak ciężkiego w zrobieniu kawy, że jest dostępna dopiero wieczorem. Dowiedziałem się tylko, że "no coffee in lunch time!", po czym odszedł widocznie urażony. Witamy w Indiach...

W drodze do Mangalore nagrałem kilka filmów z jazdy autobusem, więc postaram się wrzucić w najbliższych dniach małą kompilację najlepszych momentów. ;)
Samo miasto niczym się zbytnio nie różniło od innych indyjskich miejsc - pełno ludzi, głośno, ogromny ruch na drogach, niezbyt przyjemny zapach. Jedyną oznaką nowoczesnej cywilizacji były dwa centra handlowe bardzo podobne do naszych europejskich. Różnica polegała na tym, że przed wejściem ochrona przeszukuje torby i plecaki, na wypadek gdyby komuś zachciało się wnosić na teren sklepu coś niebezpiecznego. 

piątek, 28 czerwca 2013

Z racji tego, że musiałem się dziś przeprowadzić do akademika, postanowiłem opisać nieco warunki mieszkaniowe.

W ciągu pierwszego miesiąca mojego pobytu w Indiach mieszkałem w Valley Flats - mieszkaniu położonym na wzgórzu nad doliną, której zdjęcie wrzucałem poprzednim razem. Warunki nie były tragiczne, aczkolwiek pozostawiały wiele do życzenia:



W mieszkaniu znajdowały się trzy pokoje - jeden z własną łazienką i toaletą w stylu europejskim (w którym mieszkałem), a także pozostałe dwa, które dzieliły między sobą prysznic i toaletę w stylu indyjskim. W każdym pokoju na suficie znajdował się wiatrak, który z powodzeniem pozwalał przeżyć największe upały, ponieważ nawet gorące powietrze wprawione w ruch jest lepsze niż totalny zaduch. Rolę garderoby pełniły metalowe szafki zamykane na kłódkę, a do spania służyły łóżka ze strasznie twardymi materacami. Tak de facto jadąc gdziekolwiek do Indii warto się zaopatrzyć we własną kłódkę, a nawet kilka, gdyż niemal wszystko jest zabezpieczane z ich wykorzystaniem - drzwi wejściowe, szafy, lodówki, łazienki itp. W oknach najczęściej znajdują się moskitiery, ale ich jakość raczej nie powala. Po pierwszej nocy spędzonej na walce z owadami, jaszczurkami i innym paskudztwem, poszedłem na bazar, kupiłem kawałek gęstej moskitiery i pozaszywałem wszystkie dziury. Po tym zabiegu insekty już mi nie dokuczały.

Mieszkania w Valley Flats były wynajęte tylko do końca miesiąca, więc dziś przeprowadziliśmy się do akademików na terenie kampusu. Mój hostel znajduje się jakieś dziesięć minut drogi od centrum miasta, więc nie ma tragedii, aczkolwiek teraz mam wszędzie co najmniej dwa razy dalej. Niemniej jednak standard pokoju jest na zdecydowanie wyższym poziomie:


Największą zaletą przeprowadzki jest klimatyzator, który pozwoli na jeszcze lepszą walkę z wysoką temperaturą. Poza tym wiele się nie zmieniło - pod prysznicem nadal jest tylko jeden kurek z zimną wodą. Mamy za to nieco dalej do dżungli, więc powinno być mniej jaszczurek i innych żyjątek.

czwartek, 27 czerwca 2013

Wątek kulinarny - odsłona V.

Tym razem znów o śniadaniach i obiecana ostatnim razem "Aloo paratha". Na tą potrawę zostałem poniekąd namówiony przez praktykanta z Niemiec, który stwierdził, że jest bardzo dobra, gdyż w największym stopniu przypomina mu chleb i niemieckie śniadania.
Owszem, smakuje nieźle. Niemniej jednak chyba nie chcę wiedzieć jak wygląda niemiecki chleb, skoro aloo paratha jest do niego podobna... :


Widoczny na zdjęciu przekrojony na pół placek to właśnie wspomniana aloo paratha. Jest to taki jakby cienki racuch, tyle że zamiast jabłek są w nim cienko pokrojone... ziemniaki, cebula i kawałki innych warzyw. Do tego standardowo dodawane jest "maczadło", które smakuje jak pikantne powidła śliwkowe. Całość tworzy na prawdę ciekawe połączenie i wraz z Masala dosą jest moim ulubionym śniadaniem. ;)
Dla dociekliwych - Aloo paratha.

Wczoraj miałem ogromną ochotę na kawę, więc zamówiłem jedną, jako dodatek do śniadania. Oczywiście moja prośba o czarną bez mleka i bez cukru nie została wysłuchana, gdyż był to już zbyt wysoki poziom angielszczyzny. Liczyłem na napój serwowany w jakimś ceramicznym, bądź szklanym naczyniu - okazuje się, że to już zbyt wysoki luksus. Wszystkie naczynia są metalowe, bez wyjątków. Kawa podawana jest w metalowym kubku umieszczanym w metalowym "spodeczku" widocznym na zdjęciu, gdyż jest nalewana dopóki nie przeleje się przez brzegi naczynia. Nie wiem co to za zwyczaj, ale przynajmniej nikt nie narzeka, że ma "niedolane".

środa, 26 czerwca 2013

Dzisiejszy właściwy post będzie dotyczył naszego dzisiejszego odkrycia. Mianowicie ktoś, gdzieś, od kogoś usłyszał, że w naszym bloku można wyjść na dach. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie sprawdzili. Okazuje się, że mamy otwarte wyjście, a w dodatku dość pokaźny taras na szczycie budynku - idealne miejsce na wypicie browarka o zachodzie słońca, co też mamy zamiar uczynić w najbliższym czasie. ;)
Tymczasem dziś mieliśmy okazję podziwiać krajobraz i okazało się, że żyjemy... na skraju dżungli:


Na horyzoncie widać tylko palmy kokosowe, inne drzewa, rzekę w oddali... i tyle. Zero innych miast i oznak cywilizacji. Przynajmniej już wiemy skąd do naszego mieszkania pakuje się tyle jaszczurek i innych okazów dzikiej przyrody. 
Z drugiej strony budynku widoki są już bardziej "miastowe", choć i tak zdecydowanie odmienne niż w Polsce:


W następnych postach postaram się nieco przybliżyć sylwetkę miasta, gdyż dla mnie w pierwszych dniach pobytu była dość ciężkim szokiem. :)
Miałem napisać wczoraj kolejnego posta, ale byłem tak śpiący, że nie dałem rady. W związku z tym dziś będą dwa ;)

Szczerze mówiąc to zastanawiałem się wczoraj, o czym tak właściwie mógłbym napisać. No bo ileż można pisać o jedzeniu, a kolejną wyprawę planujemy dopiero na weekend. Rano doznałem olśnienia. Wczoraj pierwszy raz od mojego przyjazdu miałem okazję wziąć gorący prysznic. Było to tak genialne uczucie, że postanowiłem uczcić miejsce, w którym spotkało mnie to szczęście, kolejnym wpisem. Chodzi mianowicie o klub sportowy, którego jestem stałym bywalcem przez sześć dni w tygodniu - "Marena" - Manipal Indoor Sports Arena:


Fenomen tego miejsca najlepiej oddaje sentencja, którą usłyszałem od mojego hinduskiego znajomego - "Nie obraź się, ale jeżeli zapytasz kogokolwiek w Indiach o to, gdzie leży Polska, to 90% ludzi nie będzie miało pojęcia. Jeżeli natomiast zapytasz o Marenę to 90% ludzi będzie wiedziało o co chodzi.". 
Myślę, że jest w tym wiele prawdy, gdyż ten klub (choć lepszym określeniem jest "arena" występująca w oficjalnej nazwie) to istne cudo - "seven floors of awesomeness" - jak usłyszałem od innego znajomego.
Wykupując kartę członkowską uzyskuje się nieograniczony dostęp do wszystkich atrakcji dostępnych w środku, a jest w czym wybierać:

  • piętro +1:
    • klimatyzowana, zadaszona bieżnia o długości 200m, wyłożona amortyzującą nawierzchnią, którą można spotkać na naszych niektórych placach zabaw;
    • siłownia - część z maszynami do treningu cardio;
  • piętro 0:
    • siłownia - część z urządzeniami do treningu siłowego;
  • piętro -1:
    • szatnie z szafkami dla 545 mężczyzn i prawdopodobnie takiej samej ilości kobiet;
    • sauna parowa i sucha;
    • widownia boisk do squasha;
  • piętro -2:
    • 3 boiska do squasha;
  • piętro -3:
    • widownia boiska do koszykówki z miejscami dla sześciuset osób;
    • 4 stoły do tenisa stołowego;
  • piętro -4:
    • pełnowymiarowe boisko do koszykówki;
    • 2 zewnętrzne, oświetlone korty tenisowe;
  • piętro -5:
    • 4 boiska do badmintona;
    • boisko do piłki halowej ze sztuczną nawierzchnią;
    • miejsce do trenowania rzutów i odbić krykietowych ze sztuczną nawierzchnią;
    • 4 interaktywne symulatory umożliwiające doskonalenie stałych elementów gry w koszykówkę, piłkę nożną, rugby, golfa, krykieta - rzuty, strzały, wybicia itp.
Ja byłem i nadal jestem pod ogromnym wrażeniem. Śmiem twierdzić, że u nas w Polsce nie znajdzie się tego typu miejsca, które bez większych problemów zostało wybudowane w Indiach - kraju powszechnie uważanym za zacofany, dopiero rozwijający się itp.

Na dokładkę, Marena nocą:

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Kuchnia indyjska - część IV.

Jak powszechnie wiadomo, najważniejszym posiłkiem dnia jest śniadanie. Myślę, że nie pomylę się, jeżeli stwierdzę, że statystyczny Polak na śniadanie sięga po kanapki, płatki z mlekiem, bądź jajecznicę. W Indiach śniadania wyglądają zgoła odmiennie.
Na początku mojego pobytu w Manipalu nie miałem problemu ze śniadaniami, gdyż budziłem się ledwie przed południem, a to już pora lunchu. Niemniej jednak po pewnym czasie musiałem przestawić się na tutejszą strefę czasową i pojawił się problem. No bo co zjeść na śniadanie, gdy w pokoju nie mam lodówki, a przy tutejszej temperaturze wszystko się dość szybko psuje?
Czyli kanapki odpadają. Pomijając fakt, że jeszcze nie znalazłem w tutejszych sklepach szynki, ani żółtego sera. Znalezienie masła w chłodni jest już nie lada wyczynem. Kolejny problem pojawia się przy kupnie chleba, gdyż dostępny jest tylko tostowy, który na kanapki się średnio nadaje.
Płatki z mlekiem? Mleko jest dość drogie i trzeba się za nim nachodzić. Poza tym nie dam rady ogarnąć litra na raz, a reszta by się zepsuła.
Jajecznica? Nie mam kuchni...

No cóż. Pozostaje tutejsze jedzenie.
Najpopularniejszym miejscem na zjedzenie śniadania jest MIT Kafeteria - mała stołówka zlokalizowana nieopodal wejścia budynku, w którym pracuję. W menu można znaleźć jedzenie typowo indyjskie, a także różnego rodzaju pizze, hot-dogi, burgery itp. Jest jednak jeden haczyk... stołówka jest wegetariańska. Czyli w hot-dogach są same warzywa, podobnie jak i w burgerach. Po spróbowaniu kilku potraw stałem się wiernym fanem dwóch pozycji - Aloo paratha i Masala dosa. Ta druga na zdjęciu poniżej:


Dosa to duży, ok. 40cm średnicy cieniutki placek z mąki ryżowej i z fasoli mungo zmieszanych w odpowiednich proporcjach. W środku zawinięta jest gorąca papka warzywna, na którą składają się gotowane ziemniaki, cebula, przyprawy i jakieś dziwne, czarne, bliżej mi nieznane ziarenka. "Masala" oznacza, że jest to wersja pikantna, gdyż placek od środka posmarowany jest ostrymi przyprawami. Całość oczywiście należy jeść bez użycia sztućców - odrywa się kawałek placka, którym łapie się gorące warzywa ze środka. Urozmaiceniem są dwa maczadła - jedno z miąższu i mleka kokosowego z dodatkiem przypraw, a drugie jest mi bliżej niezidentyfikowane. Osobiście preferuję kokosowe ;)
Zwyczajowo już, wersja rozszerzona dla dociekliwych tutaj - Dosa.

Idealnym dodatkiem do śniadania jest widoczny na zdjęciu sok z mango. W szklance wygląda on całkiem normalnie, jednakże na poniższej fotce można zauważyć jego najciekawszą właściwość:


Mianowicie gęstość - słomka nie opiera się o brzegi kufla. :D Sok jest tak gęsty, że słomka utrzymuje się w takiej pozycji, w jakiej się ją umieści w szklance. W dodatku smak jest niemalże obłędny. Skład napoju to 100% zmrożony owoc mango. Bez żadnych dodatków.

W następnym odcinku Aloo paratha. ;)

niedziela, 23 czerwca 2013

Kolejny dzień - kolejna wyprawa.

Część naszej grupy wybrała się do kina do Mangalore, a my postanowiliśmy urządzić sobie mały wypad na pobliską plażę do miejscowości Kapu.
W południe wsiedliśmy w bezpośredni autobus z Manipalu i po mniej więcej trzydziestu minutach podróży byliśmy na miejscu. Na przystanku autobusowym miejscowi powiedzieli nam, że na plażę jest tylko kilometr drogi, czyli dziesięć minut piechotą. Okazało się, że szliśmy prawie pół godziny, gdyż droga była nieco dłuższa...
Z każdym krokiem coraz wyraźniej słyszeliśmy szum morza i coraz mocniej wiał przyjemny, chłodny wiatr. Oto widoki, jakie mieliśmy okazję podziwiać zaraz po wejściu na plażę:


Na zdjęciu powyżej ktoś łowi prawdopodobnie krewetki, bądź inne owoce morza, gdyż w sieci z pewnością nie miał ryb. 


Żadna z wypraw nie może obejść się bez zwyczajowego ataku miejscowych wyposażonych w aparaty fotograficzne i spragnionych fotek z białoskórymi "kosmitami". Tak właśnie się czuję, jak wszyscy patrzą na mnie jakbym był co najmniej z innej planety. Tym razem nie było inaczej:


W tym miejscu warto wspomnieć o nadzwyczajnej "otwartości" i "przyjazności" Hindusów - na ulicy niejednokrotnie można spotkać dwóch mężczyzn idących i trzymających się za ręce. W sumie to jak dotąd na ulicy częściej widziałem "czułości" okazywane sobie przez parę mężczyzn, aniżeli mężczyznę i kobietę. Tutaj wszyscy uznają to za całkowicie normalne, aczkolwiek ja nie zamierzam zmieniać swoich zwyczajów i nie pakuję się w chwytanie za łapki z innymi facetami... Mój współlokator niestety dowiedział się o tym zwyczaju na drodze doświadczenia praktycznego, co widać powyżej :D

W Kapu również można zaobserwować ciekawe zjawisko, gdzie z jednej strony plaży mamy słone morze, a z drugiej słodkowodną rzekę:


Jak dotąd w każdym miejscu, w którym byliśmy piękne widoki mieszają się z brutalną rzeczywistością - przyglądając się z bliska można dostrzec przede wszystkim wszechobecne śmieci, będące niejednokrotnie jedynym źródłem pożywienia dla bezpańskich psów i innych zwierząt:


Pamiątkowe foto z latarnią w tle:


Dawno nie było żadnej zagadki. Dziś więc będzie wyjątkowo trudna, przynajmniej na pierwszy rzut oka:


Co to za zwierzątko? Mam nadzieję, że ktoś odgadnie, a następnym razem opiszę ciekawe zjawisko związane z powyższym okazem ;)
Dla dociekliwych polecam lekturę - Kapu.

Szczerze mówiąc to mieliśmy zamiar obejrzeć zachód słońca na plaży, ale średnio nam się spodobała, więc podjęliśmy szybką decyzję i pojechaliśmy na inną, bardziej turystyczną plażę w miejscowości Malpe.

Przy wejściu wita nas posąg Gandhi'ego:


Znaleźliśmy sobie ustronne miejsce z dala od ludzi, siedliśmy na murku i... znaleźliśmy przyjaciela:


Pies, jak praktycznie każdy w Indiach, po prostu był głodny i nie pogardził nawet naszymi niedobrymi prażynkami. Ogólnie wszystkie psy są tu bardzo łagodne i raczej boją się ludzi, także nie stanowią niebezpieczeństwa. W ramach ostrożności nie należy ich jednak dotykać.

Siedząc i wyczekując zachodu mogliśmy zaobserwować czym charakteryzuje się pora monsunowa. Widok po przyjściu na plażę:


Kilkanaście minut później:


Nagle zerwał się bardzo silny wiatr, niebo stało się praktycznie całkowicie czarne i lunął tak ostry deszcz, że siedzieliśmy skuleni pod parasolami z nadzieją, że nie będzie lało do samego rana. Na szczęście po mniej więcej dziesięciu minutach się rozpogodziło, a nawet pojawiła się tęcza:


Więcej o Malpe można dowiedzieć się tutaj - Malpe.

sobota, 22 czerwca 2013

Wczoraj niestety nie dałem rady nic napisać, gdyż dziś musiałem bardzo wcześnie wstać i nie chciałem tracić choćby chwili, którą mogłem przeznaczyć na sen. Przyczyną dzisiejszej pobudki z samego rana była wyprawa do Jog Falls, którą postaram się nieco zobrazować dość ciekawymi fotkami. ;)

Ponieważ czekała nas 175km trasa, a chcieliśmy zobaczyć wszystko w jeden dzień, wyruszyliśmy z Manipalu już o 7.15. Pierwszym punktem dzisiejszego zwiedzania była miejscowość Murudeshwara, w której można podziwiać świątynię Shivy, zlokalizowaną na samym brzegu Morza Arabskiego:


Na zdjęciu powyżej wejście na teren świątyni - jedna z najwyższych wież tego typu w Indiach, będąca jednocześnie bramą wejściową. Na pierwszy rzut oka wygląda bardzo porządnie i ciekawie. Gdy jednak bliżej przyjrzeć się szczegółom scenerii, można dostrzec widoki charakterystyczne dla tego kraju - ogrom śmieci:


Ze wszystkich stron wejście jest strzeżone przez potężne posągi:


W środku można natomiast podziwiać posążki i kapliczki hinduskich bóstw:


Jednakże największą atrakcją jest drugi na świecie pod względem wielkości posąg siedzącego Shivy:


Na zdjęciu może nie wydawać się zbyt pokaźny, ale w rzeczywistości ma 37m wysokości i na prawdę robi wrażenie. Więcej informacji dla dociekliwych - Murudeshwara.
Kolejną z atrakcji był... kameleon :D


Po sfotografowaniu kameleona w każdej możliwej pozycji, przez każdego członka naszej wyprawy wyruszyliśmy w stronę Jog Falls. Jak dotąd jeszcze nie wyjaśniłem co oznacza to magiczne hasło, więc otóż i wyjaśnienie:


Jog Falls to drugi pod względem wielkości wodospad w Indiach - 253m swobodnego spadku wody.


Wokół wodospadu wytyczona jest ścieżka dla turystów zgodna z indyjskimi warunkami bezpieczeństwa - żadnych barierek i zabezpieczeń. Wystarczy się poślizgnąć na mokrym kamieniu i leci się 250m w dół. W związku z powyższym ja nie zbliżałem się do krawędzi bliżej niż na 1,5m, co zresztą widać powyżej. ;)
Myślę jednak, że dotychczas zaprezentowane fotki nie odzwierciedlają wielkości wodospadu - na kolejnym zdjęciu, u góry po lewej stronie, znajduje się czerwona kreseczka - to wysokość normalnego, standardowego człowieka. Mam nadzieję, że uda się ją znaleźć i to odpowiednio zobrazuje skalę zjawiska. :D


Więcej informacji można znaleźć tutaj - Jog Falls.

W okolicach świątyni największą atrakcją był kameleon, a w punkcie widokowym nieopodal wodospadu furorę robiło stado małp:


Mamusia z dzieckiem:

Osobnik pokrzywdzony przez los:


Na powyższych zdjęciach można znów zauważyć charakterystyczną dla kraju stertę śmieci - wynika to z faktu, że wszyscy rzucają małpom resztki jedzenia wraz z opakowaniami, a nikt nie interesuje się tym, żeby to później posprzątać.

W drodze powrotnej mieliśmy okazję zatrzymać się chwilę na prawdopodobnie najciekawszej i najbardziej znanej plaży w Indiach:


Dlaczego jest takim fenomenem? Otóż po prawej stronie znajduje się Morze Arabskie, a po lewej ogromna rzeka - kilka kilometrów drogi jest poprowadzone na grobli oblewanej z jednej strony wodami słonymi, a z drugiej słodkimi.