niedziela, 28 lipca 2013

Karkala

Przy okazji weekendu jak zwykle udaliśmy się na małe zwiedzanie. Tym razem wyprawa zajęła nam jedynie pół dnia, gdyż po ostatnim weekendzie w Kerali nie wszyscy wrócili jeszcze do pełni sił.
Naszym dzisiejszym celem była miejscowość odległa o godzinę jazdy autobusem z Manipalu, a słynąca przede wszystkim ze świątyń i złóż czarnego granitu - Karkala. Po drodze do miasta można było zobaczyć kamieniołomy na zmianę ze świątyniami i polami uprawnymi.

Po dotarciu na miejsce wsiedliśmy do rikszy i po dosłownie pięciu minutach jazdy z centrum miasta ujrzeliśmy taki oto widok:


Niezbyt wysokie wzgórze, a na jego szczycie niewielki pomnik. W rzeczywistości wzgórze było nieco pokaźniejsze niż na pierwszy rzut oka. W dodatku jest ono utworzone w całości z czarnego granitu, w którym zostały wykute schody na szczyt:


"Niewielki" pomnik widziany z daleka, okazał się blisko 13-metrowym monumentem wykutym w jednym kawałku kamienia. 



Przedstawia on dźinijskie bóstwo Gomateshwara, a został postawiony w obecnym miejscu 13 lutego 1432r. - pierwszy raz w życiu usłyszałem dziś o tej religii, więc za bardzo nie będę się wdawał w szczegóły - zainteresowanych zapraszam do lektury - Gomateshwara i Dźinizm.

Widok ze świątyni:


Za posągiem można znaleźć... małe posągi:


Pamiątkowa fotka przed wyruszeniem w dalszą drogę:



Po zejściu ze wzgórza z posągiem, wystarczyło przejść ok. 500m. aby natrafić na kolejną świątynię położoną na sporym granitowym pagórku. Budowla jest datowana na ten sam wiek co posąg, więc ma około 600 lat:


I to w sumie byłoby na tyle z dzisiejszego zwiedzania. Godzina drogi w jedną stronę, dwie godziny chodzenia po mieście, godzina drogi do Manipalu i powrót do pracy, bo niektórzy muszą skończyć swoje projekty przed wylotem do kraju. Między innymi ja...

czwartek, 25 lipca 2013

Kerala - dzień II.

Drugi dzień naszego pobytu w Kerali rozpoczęliśmy o... 4.00 nad ranem :D O 5.15 mieliśmy pociąg do kolejnego miasta, więc z hotelu musieliśmy wyjechać jeszcze przed świtem, żeby bez stresu zdążyć na dworzec. Poprzedniego dnia wzięliśmy numer telefonu od "naszego" kierowcy rikszy i umówiliśmy się, żeby po nas przyjechał z samego rana. Okazało się, że jak na Hindusa to był wyjątkowo punktualny, a nawet zadzwonił do nas piętnaście minut przed przyjazdem, czy aby na pewno wstaliśmy. Po dotarciu na dworzec okazało się, że nasz pociąg jest już podstawiony, więc zajęliśmy odpowiednie miejsca i po ok. dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do Ernakulam, a stamtąd rikszą do Kochi, które było naszym celem. Znaleźliśmy względnie tani i dobry hostel, odespaliśmy nieco podróż i wyruszyliśmy w podróż miejskimi autobusami, której celem był... park rozrywki :D



Po odprężającym dniu spędzonym na łódce postanowiliśmy zrobić sobie porządną odmianę od zwyczajowego zwiedzania zabytków, podziwiania krajobrazów i poznawania ciekawych miejsc. Po prostu poszliśmy się wyszaleć. :D
Bilet o wartości 495Rs., czyli ~29zł, uprawniał nas do korzystania ze wszystkich atrakcji bez żadnych ograniczeń. A było w czym wybierać, bo park składał się z dwóch części - lądowej i wodnej. W lądowej można było znaleźć standardowe atrakcje większości wesołych miasteczek:

  • diabelski młyn;
  • kino 5D;
  • kolejka górska;
  • wieża spadku swobodnego;
  • i inne karuzele, które sprawiały, że człowiek przypominał sobie jak łatwo oszukać błędnik.
Ja nie skusiłem się na każdą z lądowych atrakcji, bo na wieży spadku swobodnego prawie straciłem przytomność, a po dwóch obrotach o 360 stopni na innej karuzeli niewiele brakowało, a przywitałbym się znowu z lunchem. :D
Widok z diabelskiego młyna:


Standardowa już grupowa fotka:


Poniżej natomiast zdjęcie bardzo ciekawskiej małej Hinduski, której wybitnie się spodobałem:


Drugą część parku stanowiły atrakcje charakterystyczne dla naszych aquaparków - zjeżdżalnie, baseny, sztuczne fale itp. Początkowo miałem ogromną ochotę się ochłodzić w wodzie, gdyż pomimo pochmurnego nieba mieliśmy ponad trzydzieści stopni. Po bliższym przyjrzeniu się użytkownikom wodnych atrakcji postanowiłem, że w sumie zawsze mogło być powyżej czterdziestu stopni i nie ma co narzekać. 


Mianowicie w basenach nikt nie miał stroju kąpielowego. Ludzie kąpali się w zwyczajnych ubraniach, w których prawdopodobnie przyszli i dopiero po wyjściu przebierali się w jakieś suche rzeczy, które ze sobą przynieśli. Tak przynajmniej wynikało z moich dłuższych obserwacji. Mnie osobiście to obrzydzało, więc od wody trzymałem się z daleka. Jej jakość zresztą pozostawiała wiele do życzenia, bo o ile błękitny kolor całkiem nieźle się prezentuje, to wszędzie pływały jakieś drobne farfocle. Poza tym obawiam się, że gdybym się przypadkiem takiej wody napił, np. wpadając z impetem do basenu ze zjeżdżalni, to miałbym problemy żołądkowe przez cały następny tydzień.
W parku spędziliśmy cały dzień, a po kolacji wybraliśmy się na spacer brzegiem morza, wzdłuż przystani:


Cały kolejny dzień spędziliśmy w pociągu, gdyż z Ernakulam wyjechaliśmy o 10.00 a do Manipalu dotarliśmy o 21.00.

Wyprawa była dość męcząca, bo trzydniowa, ale komfort podróży pociągiem zdecydowanie przewyższa jazdę ciasnym busem po dziurawych indyjskich drogach, więc jak dla mnie ubiegły weekend był najlepszym ze wszystkich. ;)

środa, 24 lipca 2013

Kerala - dzień I.

Do naszej docelowej miejscowości w Kerali, Kottayam, dotarliśmy o 3.00 nad ranem. W okolicach dworca całą dobę stoją riksze i taksówki, więc nie mieliśmy problemów z transportem i udaliśmy się do Kumarakom słynącego z licznych przystani, gdzie mieliśmy nadzieję znaleźć jakiś hotel. W środku nocy nie bardzo mieliśmy okazję podziwiać okolicę, gdyż było zbyt ciemno, więc zaufaliśmy wyborowi kierowcy. Po przebudzeniu nad ranem okazało się, że widok z balkonów mamy co najmniej ciekawy:


Większość miejscowości na zachodnim wybrzeżu Kerali jest poprzecinana różnymi kanałami i zatokami, a że w naszym przypadku nie było inaczej, to mieszkaliśmy nad samym morzem.

Pierwszego dnia z samego rana wybraliśmy się do rezerwatu ptaków, który miał być "zachwycający". Okazało się jednakże, że "zachwycająca" to była ilość błota na ścieżkach, bo momentami udawało nam się zapadać po same kostki.


Maszerowaliśmy blisko 2km przez dżunglę, żeby zobaczyć stada ptaków żyjące sobie w drzewach.


Widok może i był dość ciekawy, ale ilość błota i wszechobecne, wyjątkowo agresywne komary sprawiły, że nie wspominam tamtego miejsca zbyt pozytywnie.

Następnie udaliśmy się do przystani, gdzie mieliśmy zamiar załapać się na rejs "House boat" - sporymi łodziami, będącymi jednocześnie pływającymi domami (łódka na poniższym zdjęciu). Okazało się, że wszystkie miejsca są zarezerwowane, bo ktoś urządzał sobie wesele na wodzie. Zrobiliśmy więc kilka zdjęć i ruszyliśmy poszukać czegoś innego.


I tym razem pomocny okazał się nasz kierowca rikszy, który zawiózł nas do innej przystani, gdzie w dość przystępnej cenie wynajęliśmy łódkę o standardzie co najmniej prezydenckim:


Przez sześć godzin pływaliśmy po okolicznych kanałach, zatokach, rzekach i morzu:



Na zdjęciu powyżej widać konstrukcje służące do poławiania ryb sposobem chińskim. Niestety nie mam pojęcia na czym on polega. :D Poniżej natomiast jeden z licznych kluczy ptaków przelatujących nad zatoką:


Dla mnie osobiście najciekawszy w całym dniu był obiad. W połowie naszego rejsu popłynęliśmy na jedną z wysp, aby w tamtejszej restauracji zamówić dania, które chcielibyśmy zjeść wieczorem. Z racji tego, że nie gardzę owocami morza to chciałem skusić się na jakieś krewetki, czy coś podobnego. Okazało się, że możemy sobie konkretnie wybrać rybkę, bądź inne zwierzątko, które wyląduje na naszym talerzu. Miła starsza pani przyniosła nam tacę z przykładowymi okazami i niemal padłem z wrażenia. Myśląc o krewetkach miałem raczej wyobrażenie o żyjątkach nie większych niż 5-7cm, jak mrożonki dostępne u nas w sklepach. To co zobaczyłem, to był istny potwór:


Krewetka, która prawdopodobnie niejednokrotnie wychodziła na ląd i pożerała krowę w całości, tak wielka, że pewnie na radarach występuje jako łódź podwodna. Na powyższym zdjęciu po prawej widać moją nieprzyrządzoną jeszcze kolację, a po lewej dla porównania zwykłe, małe krewetki. Oprócz potwora, skusiłem się też na większą rybkę.
Bez większego zastanowienia mogę teraz stwierdzić, że tamtego dnia zjadłem mój najlepszy obiad w Indiach.

Oprócz restauracji na wyspie można było znaleźć np. standardową chatkę zamieszkałą przez miejscowych:


Stojąc na brzegu można było sobie dość brutalnie uświadomić, że nawet najpiękniejsze miejsca mają swoje "indyjskie" minusy. Mianowicie woda do zbyt czystych nie należała:


Po rejsie udaliśmy się od razu do hotelu, gdyż następnego dnia czekała nas bardzo wczesna pobudka i podróż do kolejnego miasta.

wtorek, 23 lipca 2013

Podróż indysjkim pociągiem.

Nie pisałem nic przez ostatnie kilka dni, gdyż postanowiliśmy się wybrać na najdłuższą jak dotychczas wyprawę. Naszym celem był stan na samym południu Indii, a mianowicie Kerala.

Tym razem wyruszyliśmy grupą liczącą jedynie pięć osób, więc nie było sensu wynajmować kierowcy z samochodem. Zdecydowaliśmy się na podróż pociągiem. Z racji tego, że decydowaliśmy się na ostatnią chwilę, a i nasze studenckie budżety nie są jakieś oszałamiające, kupiliśmy bilety w najniższej klasie z miejscami do spania.
W tym miejscu warto nadmienić, że podróż indyjskim pociągiem nie polega na jeździe na dachu, bądź trzymając się jakichś zewnętrznych uchwytów razem z milionem innych osób. Każdy bilet należy odpowiednio wcześniej rezerwować i do każdego biletu jest przypisana miejscówka, więc nie trzeba się o nic martwić. Można oczywiście zdecydować się na bilet bez miejscówki, ale są one dostępne tylko na krótkodystansowych połączeniach, w klasie z miejscami siedzącymi. Generalnie to indyjskie pociągi mają osiem, a czasem i nawet więcej różnych klas, w zależności od relacji, wielkości pociągu itp. Jest to dość skomplikowane, więc nie będę się tu rozdrabniał, skoro miałem okazję jechać najniższą klasą "Sleeper Class". Jadąc na dworzec nie liczyliśmy na żadne luksusy w trakcie podróży. Można by nawet powiedzieć, że obawialiśmy się najgorszego. Widok, który zastaliśmy, nie był jednak tak tragiczny, jak się spodziewaliśmy:


W naszym wagonie nie było przedziałów, a jedynie boksy, w których zgrupowane było sześć łóżek, po trzy na każdą stronę. Dodatkowo dwa łóżka po drugiej stronie przejścia, ustawione równolegle do kierunku jazdy. W trakcie dnia można normalnie siedzieć w sześć osób, a wieczorem oparcie siedzenia zamienia się na łóżko i wszyscy mają gdzie spać. Nie zostaje co prawda wiele miejsca do manewrowania i gwałtownie wstając można nabić sobie solidnego guza, ale nie ma co narzekać. Wszędzie panuje półmrok, ze względu na bardzo małe okna. Na sufitach znajdują się wiatraki, gdyż w tej klasie nie ma klimatyzacji - można za to otwierać okna i podziwiać widoki, co nie jest możliwe w wagonach klimatyzowanych.
Co pięć minut obsługa pociągu roznosi kawę, herbatę, przekąski, wodę i dosłownie wszystko, czego może brakować podróżnemu. Ceny są takie same jak w sklepach, więc nie ma sensu zaopatrywać się na drogę. W dodatku jeden wagon pociągu pełni rolę normalnej kuchni, więc można zamówić lunch i obiad w odpowiednich porach. Swoją drogą kawa jest podawana w kubkach opatrzonych logo, które na pierwszy rzut oka wybitnie skojarzyło mi się ze znaczkiem pewnej popularnej sieci kawiarni:


Na tym kubku logo jest akurat niebieskie, ale na niektórych było zielone, niemal idealnie przypominające Starbucks'a :D

Z racji tego, że nie jestem zbytnio przekonany do straganowego jedzenia, postanowiłem nie zamawiać różnych, dziwnych przekąsek. Wyczytałem jednak gdzieś informację, że jeżeli większość ludzi w pociągu się skusi na jakąś potrawę, bądź smakołyk, to znaczy, że warto zrobić to samo, gdyż oni wiedzą co dobre. Idąc tym tropem nabyłem dziwne, białe, jadalne coś w glinianym naczynku, zamknięte kawałkiem szmatki i gumką recepturką:


Po spróbowaniu doznałem szoku. Okazało się, że to najzwyklejsze w świecie, jedno z najlepszych jakie jadłem... kwaśne mleko :D Podpytałem sprzedawcę dlaczego jest sprzedawane w takiej formie i okazało się, że do tych glinianych naczynek nalewa się mleko, zakrywa szmatką przytrzymywaną gumką recepturką i odstawia na jakiś czas w ciepłym miejscu. Po tym jak już dobrze sfermentuje, po prostu sprzedaje się to razem z naczynkiem, żeby nie burzyć konsystencji przysmaku. Koszt całości - 20Rs., czyli na nasze jakieś 1,15zł :D

Oprócz normalnej obsługi, w pociągu można też spotkać... totalnych kosmitów. Ludzie próbujący sprzedać kompletnie wszystko - książki, grzebienie, zabawki, perfumy, alkohole, prześcieradła, przyprawy i wiele innych. Jak już widzą białego człowieka to już szczególnie intensywnie prezentują swoje towary, więc trzeba za każdym razem stanowczo odmawiać.

Najdziwniejsze dla mnie było jednak spotkanie z... (nie do końca wiem jak ich określić, więc posłużę się po prostu definicją)... spotkanie z transwestytami. Mianowicie mężczyźni przebrani za kobiety chodzą po pociągu i błogosławią podróżnych, oczywiście za drobną opłatą. Jeżeli im się nie da jakiejś monety, bądź papierowego drobniaka, to mogą rzucić na kogoś klątwę. Ja w takie rzeczy nie wierzę, więc nie dałem się złamać, a i chyba nawet nie zostałem przeklęty. Niemniej jednak było to co najmniej dziwne...

Mam dość ciekawy film z przechadzki po pociągu, ale wrzucę go dopiero z Polski, bo muszę go wcześniej trochę obrobić, a teraz nie mam czasu na takie zabawy. ;)

czwartek, 18 lipca 2013

Powrót po przerwie...

Niestety, ale ostatnimi czasy bardzo gonią mnie terminy i nie mam kiedy siąść na spokojnie, żeby coś napisać. Co prawda moje praktyki w sumie mają trwać dwa miesiące, ale dopiero w zeszłym tygodniu mój profesor sobie przypomniał, że przydałoby się coś zrobić. W związku z tym napisałem już jedną publikację i czekam na korekty, drugi artykuł się powoli rodzi, a w planach jest jeszcze trzeci. Wyjeżdżam 30 lipca, więc do końca miesiąca mam jeszcze sporo do zrobienia.
Powoli zacząłem załatwiać formalności związane z wyjazdem - np. we wtorek byłem na policji odebrać moją kartę wyjazdową, bez której nie mógłbym opuścić Indii... takie tam formalności.

Dziś zawitałem do biura IAESTE rozeznać się nieco w sprawach finansowych i zastałem takie oto widoki:


Natrafiłem na lekcję tańca indyjskiego. Sam nie skorzystałem, ale niektórzy byli bardzo zaangażowani. Ja sobie wygodnie siedziałem w fotelu jedząc "chicken frankie" (o którym kiedyś może napiszę) i robiłem zdjęcia.
Niektórzy zamiast oddawać się chyżym pląsom postanowili udowodnić swoje kompetencje architektoniczne...


... które należy jednak jeszcze trochę doszlifować:


Inni natomiast korzystali z dobrodziejstw elektroniki i dobrego zasięgu Wi-Fi:


Niestety kolejne posty pojawią się dopiero po weekendzie, gdyż jutro wybieramy się na nieco dłuższą wyprawę. Niemniej jednak będę miał co opisywać, więc w przyszłym tygodniu powinienem codziennie coś wrzucać. ;)

poniedziałek, 15 lipca 2013

Kuchnia indyjska - część VI.

Kuchnia indyjska - część VI.

W zeszłym miesiącu praktycznie codziennie jadłem smażony ryż z kurczakiem, bo był najbardziej "europejski" i "normalny". Tyle, że po pewnym czasie wszystko się może znudzić... I teraz jak w menu widzę "chicken fried rice" to jakoś mnie tak lekko odrzuca. W związku z powyższym postanowiłem się powoli przerzucać na potrawy lokalne, począwszy od jak najmniej pikantnych. Tym sposobem już od ponad dwóch tygodni próbuję coraz to nowe pozycje kulinarne kuchni indyjskiej.
Najbardziej przypadł mi do gustu zestaw obiadowy nr 3 w restauracji indyjskiej w KMC Foodcourt:


W skład zestawu wchodzą:
  • miseczka "butter chicken" - duszone kawałki kurczaka w słodko-pikantnym sosie;
  • trzy kawałki "chicken tikka" - grillowane kawałki marynowanego kurczaka - bardzo intensywnie czerwone, strasznie barwią palce;
  • porcja ryżu;
  • miseczka "raita" - jogurtu nieco rozcieńczonego wodą ze szczypiorkiem, cebulą itp., który ma na celu ograniczenie ostrości, gdy coś jest zbyt pikantne;
  • chlebek "kulcha", który jednocześnie pełni funkcję sztućców - jedzenie takiego zestawu "po indyjsku" oznacza urywanie kawałków pieczywa i łapanie przy jego pomocy kurczaka w sosie.
Niemniej jednak ja zawsze dostaję dodatkowe sztućce, więc posiłek nie jest tak problematyczny jak w wersji czysto indyjskiej, gdzie zarówno kawałki grillowanego kurczaka, jak i pieczywo z sosem, a na końcu ryż z sosem zjada się z użyciem tylko i wyłącznie prawej dłoni.
Całość zestawu dopełnia podwójna kawa na mleku, gdyż zwykłej czarnej można ze świecą szukać...

Ciekawostka na dziś:
Rozmawiałem ostatnio z nowym praktykantem z Austrii na temat jedzenia bez sztućców. Mnie osobiście jedzenie rękami jakoś nie przekonuje, a już spożywanie w ten sposób ryżu z sosem przyprawia raczej o mdłości. On natomiast ostatnio próbował jeść "po indyjsku" wspomniany już ryż z kurczakiem w sosie i stwierdził, że było to "wspaniałe przeżycie" i że jeszcze nigdy nie czuł się tak najedzony i spełniony za sprawą zwykłego posiłku... W tym miejscu pojawia się zagadka - co takiego jest w jedzeniu rękami (jak jakiś jaskiniowiec), że dzień wcześniej jedząc widelcem w tej samej restauracji, tą samą potrawę, aż tak bardzo się nie najadł?
Ja pozwolę sobie pozostawić to bez komentarza...

sobota, 13 lipca 2013

Agumbe

Dawno już nic nie pisałem, bo w w ostatnich dniach miałem dość sporo roboty z moim projektem na praktyki. W najbliższym czasie postaram się nadrobić zaległości.
Z racji tego, że dziś sobota, zwyczajowo wybraliśmy się na wyprawę. Tym razem wybór padł na Agumbe - miejscowość w pobliskich górach, słynącą z mniejszych i większych wodospadów.

W południe znaleźliśmy bezpośredni autobus z Manipalu i po godzinie jazdy byliśmy na miejscu. Po męczącej i ciężkiej godzinie, gdyż droga wiodła przez dość ostre wzgórza i wiła się bardzo ostrymi serpentynami. Po dotarciu do celu okazało się, że znajdujemy się na wysokości ok. 900 m.n.p.m. czyli... w chmurach. W trakcie monsunu chmury zatrzymują się na tym paśmie górskim i mieliśmy do czynienia z takim widokiem:


Po zasięgnięciu informacji u miejscowych, dowiedzieliśmy się, że pierwszy z wodospadów jest zaledwie kilometr od miejsca, w którym wysiedliśmy. Udaliśmy się zatem we wskazanym kierunku:


Po pewnym czasie napotkaliśmy bramę, przez którą musieliśmy przejść i wkroczyć do dżungli, na teren parku krajobrazowego. Droga coraz bardziej przypominała sceny z horroru:


Co gorsza, okazało się, że na prawdę mieliśmy do czynienia z horrorem. W pewnym momencie zauważyłem, że ziemia się rusza. Wszędzie dookoła coś szybko pełzało - niestety było już za późno na odwrót. Zostaliśmy bezczelnie zaatakowani i osaczeni przez takie oto potwory:


Pijawki! Nie pomogło tupanie, opędzanie się parasolem, bądź zdejmowanie ich z butów przy pomocy chusteczek. W miejsce jednej pojawiały się trzy nowe. Jedynym wyjściem z opresji była ucieczka na drogę, z której wchodziliśmy do parku. Wtedy okazało się jednak, że pijawki były również i na drzewach, więc niektórzy musieli przetrzepać ubrania, plecaki, parasole i dosłownie wszystko:


Mnie na szczęście udało się uniknąć pogryzienia, ale inni nie mieli już tyle szczęścia. Z racji tego, że ugryzienie pijawki powoduje ograniczenie krzepliwości krwi, część z nas uciekała krwawiąc i szukając plastrów opatrunkowych.
Gdy byliśmy już w bezpiecznej odległości od dzikiej natury, natrafił się pewien uczynny miejscowy, który zaproponował nam ciekawą wycieczkę jego samochodem za niewielką opłatą. W sumie nie mieliśmy nic innego do roboty, a plan przejażdżki zakładał odwiedzenie bardzo starej świątyni i zobaczenie wodospadu, także się zgodziliśmy. Nie wyobrażacie sobie jakże wielkie było nasze zdziwienie, gdy nasza "limuzyna" okazała się takim oto wozem:


Raz się żyje - postanowiliśmy mimo wszystko skorzystać.


Nasz kierowca okazał się jakimś niespełnionym mistrzem WRC - prędkość i brawura z jaką pokonywał ciasne, niezbyt bezpieczne, górskie zakręty sprawiła, że była to na prawdę szalona jazda. Po kilkunastu minutach ostrej wspinaczki po wąskich serpentynach dotarliśmy do świątyni, w której siedział samotny mnich. Opowiedział nam historię tego miejsca, z której wynikało, że budowla ma ponad trzy tysiące lat, a święte jeziorko obok ma osiemdziesiąt metrów głębokości:


Z racji tego, że wjechaliśmy na wysokość ~1200 m.n.p.m to widoczność spadła do mniej niż dziesięciu metrów. W dodatku padał deszcz, wiał silny wiatr i było zimno. Niemniej jednak warto było się przejechać, żeby zrobić sobie pamiątkową fotkę w chmurach:


Następnie udaliśmy się w drogę powrotną, podczas której dostarczyliśmy części do szwalni służące nam jak dotąd w roli siedzeń:


Na zakończenie całej podróży pamiątkowa fotka:


Kierowca odwiózł nas na przystanek, na którym złapaliśmy bezpośredni autobus do Manipalu. Po drodze wszyscy stwierdzili, że była to chyba najbardziej szalona, niebezpieczna i niezapomniana wyprawa. Nie tylko w Indiach, ale i w ogóle w całym życiu. Mam kilka filmów z jazdy, które mogą potwierdzić taką tezę, ale zaprezentuję je dopiero po powrocie do kraju, bo przy wrzucaniu na bloga strasznie spada ich jakość. ;)