środa, 24 lipca 2013

Kerala - dzień I.

Do naszej docelowej miejscowości w Kerali, Kottayam, dotarliśmy o 3.00 nad ranem. W okolicach dworca całą dobę stoją riksze i taksówki, więc nie mieliśmy problemów z transportem i udaliśmy się do Kumarakom słynącego z licznych przystani, gdzie mieliśmy nadzieję znaleźć jakiś hotel. W środku nocy nie bardzo mieliśmy okazję podziwiać okolicę, gdyż było zbyt ciemno, więc zaufaliśmy wyborowi kierowcy. Po przebudzeniu nad ranem okazało się, że widok z balkonów mamy co najmniej ciekawy:


Większość miejscowości na zachodnim wybrzeżu Kerali jest poprzecinana różnymi kanałami i zatokami, a że w naszym przypadku nie było inaczej, to mieszkaliśmy nad samym morzem.

Pierwszego dnia z samego rana wybraliśmy się do rezerwatu ptaków, który miał być "zachwycający". Okazało się jednakże, że "zachwycająca" to była ilość błota na ścieżkach, bo momentami udawało nam się zapadać po same kostki.


Maszerowaliśmy blisko 2km przez dżunglę, żeby zobaczyć stada ptaków żyjące sobie w drzewach.


Widok może i był dość ciekawy, ale ilość błota i wszechobecne, wyjątkowo agresywne komary sprawiły, że nie wspominam tamtego miejsca zbyt pozytywnie.

Następnie udaliśmy się do przystani, gdzie mieliśmy zamiar załapać się na rejs "House boat" - sporymi łodziami, będącymi jednocześnie pływającymi domami (łódka na poniższym zdjęciu). Okazało się, że wszystkie miejsca są zarezerwowane, bo ktoś urządzał sobie wesele na wodzie. Zrobiliśmy więc kilka zdjęć i ruszyliśmy poszukać czegoś innego.


I tym razem pomocny okazał się nasz kierowca rikszy, który zawiózł nas do innej przystani, gdzie w dość przystępnej cenie wynajęliśmy łódkę o standardzie co najmniej prezydenckim:


Przez sześć godzin pływaliśmy po okolicznych kanałach, zatokach, rzekach i morzu:



Na zdjęciu powyżej widać konstrukcje służące do poławiania ryb sposobem chińskim. Niestety nie mam pojęcia na czym on polega. :D Poniżej natomiast jeden z licznych kluczy ptaków przelatujących nad zatoką:


Dla mnie osobiście najciekawszy w całym dniu był obiad. W połowie naszego rejsu popłynęliśmy na jedną z wysp, aby w tamtejszej restauracji zamówić dania, które chcielibyśmy zjeść wieczorem. Z racji tego, że nie gardzę owocami morza to chciałem skusić się na jakieś krewetki, czy coś podobnego. Okazało się, że możemy sobie konkretnie wybrać rybkę, bądź inne zwierzątko, które wyląduje na naszym talerzu. Miła starsza pani przyniosła nam tacę z przykładowymi okazami i niemal padłem z wrażenia. Myśląc o krewetkach miałem raczej wyobrażenie o żyjątkach nie większych niż 5-7cm, jak mrożonki dostępne u nas w sklepach. To co zobaczyłem, to był istny potwór:


Krewetka, która prawdopodobnie niejednokrotnie wychodziła na ląd i pożerała krowę w całości, tak wielka, że pewnie na radarach występuje jako łódź podwodna. Na powyższym zdjęciu po prawej widać moją nieprzyrządzoną jeszcze kolację, a po lewej dla porównania zwykłe, małe krewetki. Oprócz potwora, skusiłem się też na większą rybkę.
Bez większego zastanowienia mogę teraz stwierdzić, że tamtego dnia zjadłem mój najlepszy obiad w Indiach.

Oprócz restauracji na wyspie można było znaleźć np. standardową chatkę zamieszkałą przez miejscowych:


Stojąc na brzegu można było sobie dość brutalnie uświadomić, że nawet najpiękniejsze miejsca mają swoje "indyjskie" minusy. Mianowicie woda do zbyt czystych nie należała:


Po rejsie udaliśmy się od razu do hotelu, gdyż następnego dnia czekała nas bardzo wczesna pobudka i podróż do kolejnego miasta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz